Tradycja wystawiania Ślubu Witolda Gombrowicza, po roku 1989, na polskich scenach jest niezwykle ciekawa i doniosła. Dla mnie osobiście szczególny rok jego prezentacji to 1991. Wówczas miały premiery trzy ciekawe i ważne przedstawienia. Pierwsze z nich miało miejsce w zdemolowanym i zniszczonym po pożarze Teatrze Rozmaitości przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie w reżyserii Wojciecha Szulczyńskiego. Choć odbyły się tylko dwa pokazy stanowią one swoistą miejską legendę jak wyglądała inscenizacja. Dwa kolejne to klasyki historii teatralnej przygotowane przez Tadeusza Minca w Polskim w Warszawie i Jerzego Jarockiego w Starym w Krakowie. Stały się przykładami wyznaczników interpretacji utworu, jego pokładów egzystencjalnych, głębi i odnośników. Najnowszą premierę przygotował Teatr Zagłębia w Sosnowcu. Scena coraz mocniej zaznacza swoją obecność na mapie teatralnej naszego kraju pod kierownictwem artystycznym Jacka Jabrzyka. Tym razem do współpracy zaproszono, aby przygotował dramat Gombrowicza, Radosława Rychcika. Fascynacja popkulturą, a szczególnie kręgiem amerykańskim to wyznaczniki jego prac. Tak było w poznańskich Dziadach czy arcyciekawej, a przemilczanej tarnowskiej Grażynie Adama Mickiewicza rozegranej w konwencji meczu koszykówki. Tym razem myśli inscenizatora powędrowały w krainę zachodu, stylistyki rozpoznawalnego świata pustkowia i dalekiej krainy.
Polem gry staje się stacja benzynowa, gdzieś na odludziu, które pokrywa mgła pomiędzy nocą a świtem. Jeden dystrybutor i minimalny diner ze stołem, barem i drzwiami do toalety oraz powiewającymi firankami. Jasno określona przestrzeń buduje tajemnicę. Bowiem przybysz, w pierwszych scenach nerwowo chodzi jakby nie wiedząc co robi w tym miejscu. To Henryk, który staje się osią napędową zdarzeń i przywracania pamięci. Inscenizacja to jak serial Miasteczko Twin Peaks Davida Lyncha, w którym kolejne odcinki przynosiły niesamowite zdarzenia, a zagadka nigdy nie miała zostać rozwiązana bowiem sensem opowieści było do niej dążenie, ale nie jej wyjaśnienie. Opowieść Rychcika jest podobna. Poznajemy kolejnych bohaterów, którzy nie wiadomo skąd się biorą i przychodzą, tworzą relacje, związki i figury, ale wielokrotnie ich motywacje działań są ukryte, tajemnicze.
Niesłychanym walorem przedstawienia jest właśnie scenografia Łukasza Błażejewskiego, a muzyka autorstwa Michała Lisa buduje nastrój grozy i niebezpieczeństwa. Jednak pod przykrywką nieodgadnionej historii kryje się powierzchowność intelektualna przedstawienia. Jest to jak dobry bryk przed maturą, gdy uczniowie mają opanować zadany materiał, ale niestety głębia gdzieś wyparowała. Rychcik swoje zadanie realizuje perfekcyjnie w ułożeniu scen i sprawnej opowieści, tylko wychodząc z teatru pozostaje pytanie co się pod tym wszystkim kryje?
Aktorstwo sosnowieckiego przedstawienia jest poprawne, choć aktorzy wchodzą w swoje zadania, ale można odnieść wrażenie, że do końca nie wiedzą na jakich instrumentach grają, a wykonywany utwór czemu ma służyć. Chłodne i zimne odtwarzanie ról buduje nastrój wyobcowania, ale nie pogłębionej opowieści.
Premiera w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu to ciekawy konspekt myślowy i wizualny, ale więcej nic nie wynika gdyż wyparowała cała głębia gombrowiczowskiego stylu. Amerykański sznyt okazał się zgubny bowiem pozostało piękne opakowanie i pozytywka, a w pudełku niestety przeraźliwie pusto.
Ślub, Witold Gombrowicz, reżyseria Radosław Rychcik, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, premiera: wrzesień 2020, pokaz w ramach XIV Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego w Radomiu.
Benjamin Paschalski
You must be logged in to post a comment.