MADE IN WROCŁAW – „TRYPTYK BALETOWY” – OPERA WROCŁAWSKA
Ostatnie tygodnie to trudny czas dla zespołów Opery Wrocławskiej. Odejście w trakcie sezonu dyrektorki Haliny Ołdakowskiej, wraz z zastępcami: Mariuszem Kwietniem oraz Basemem Akiki, zapewne znacząco wpłynęło na organizację i atmosferę pracy. Jednak mówi się, że kryzys jest motywujący. Oceniając poziom ostatniej premiery baletowej – można powiedzieć, że zgrany zespół przygotował rzecz oryginalną i godną najlepszych scen. Oby to nie była tylko jednorazowa jaskółka nadziei lepszego, ale ciągły proces ewolucji tanecznej kompanii. Z początkiem tegoż sezonu kierownikiem baletu została Małgorzata Dzierżon, powiązana z brytyjską sceną m.in. Rambert czy edukacyjnymi programami English National Ballet i próbuje nadać nowe tchnienie dla Dolnego Śląska. Efekt już widać, bowiem najnowszy program zrywa z dotychczasową ścieżką poszukiwań, raczej błądzeń, artystycznych. Wcześniejsze kierownicze zawirowania skutkowały bagatelizowaniem oferty baletowej. Dziś jest nadzieja dla oryginalnego konceptu, bowiem liderka posiada silną osobowość artystyczną, a także charyzmę organizacyjną. Połączenie tych dwóch cech może dać świetny efekt. Jedna z rad – mam nadzieję, że korzystnych – to wytrwanie we własnym, oryginalnym zamyśle artystycznym. Aby Wrocław stał się domem Dzierżon – jej twórczej kreski, ale także nabytego doświadczenia nad Tamizą. To co zaproponowała publiczności w pierwszym wieczorze liderowania kompanii, jest czymś ożywczym jak wiosenny deszcz. Przebijające słońce, zieleniące się drzewa, krzewy i trawa to oznaki nadziei. Intencją jest wskazanie nowego i nieznanego w naszym kraju. Zerwanie z utartymi schematami i powielanymi nazwiskami choreografów. Cała trójka głównych realizatorów pokazała pierwszy raz swoje prace w naszym kraju i może one nie zachwycą wszystkich, ale są oryginalnymi językami wypowiedzi tanecznej. Każda z nich daje do myślenia, odczuwania i przeżywania sztuki.
Najwięcej emocji wzbudza środkowa część wieczoru. Nieśmiertelne Bolero Maurice Ravela. Pierwsze skojarzenie dla miłośników tańca to oczywiście ikoniczna praca Maurice Bejarta, gdy na stole ustawiona solistka/solista odgrywa swoisty taniec godowy wokół wyposzczonych samców. Australijka Meryl Tankard, oryginalnie realizując pracę we Francji, zmagała się z owym dziedzictwem i wielką tradycją. Jednak jej koncept zrywa z formą klasycznego wykonania. To eksperyment, zbliżony do teatru ruchu, z wykorzystaniem wielkiego aparatu technicznego. To swoisty film animowany na żywo, wykorzystujący teatr cieni. W projekcjach i świetle widzimy miejsca Lyonu, ale najciekawszy jest ruch codzienności. Krok powolnego budzenia się poranka odżywania tradycji, która wolno, niemrawo, jak w muzyce kompozytora, narasta, pobrzmiewa do finałowej eksplozji. Owe przejście jest jak gwałtowny ruch metropolii – ścierania się ludzi, przechodniów, dramatów. Postaci, które anonimowo przemierzają świat. Hiperbolizacja i pomniejszenie, efekt wizyjny wpływa na naszą wyobraźnię – konstruowania indywidualnych opowieści. Ruch Tankard nie jest skomplikowany, ale wymaga dużej precyzji i dokładności wykonania. To współgranie sztuk tworzy świetne plastyczne obrazy.
Dwie skrajne prace, może nawet nieświadomie dużo łączy. Na pewno owym spoiwem jest wewnętrzny układ części. Wieczór otwiera Flight w choreografii Małgorzaty Dzierżon do muzyki Someiego Satoh i Kate Whitley. Sama kompozycja jest ciekawa, gdyż buduje narrację baletu. Fragment początkowy i końcowy to dialog fortepianu (Ashot Babrouski) ze skrzypcami (Adam Czermak), natomiast środkowy to pełna kompozycja orkiestrowa. Analogicznie układ jest spokojny w prologu i finale. Duety (Sherly Bellard i Daniel Agudo Gallardo oraz z Łukaszem Ożgą) mają formułę inicjacyjną oraz zamykającą – klamry, łańcucha dla metaforycznej opowieści. Część wykorzystująca pełne instrumentarium orkiestry angażuje szeroki zespół tancerzy. Choreografka, tworząc układ w 2016 roku, odwołuje się do ówczesnego problemu społecznego – kryzysu migracyjnego. Zbliża to pracę do późniejszej (2017) wizji Crystal Pite Flight Pattern (zbieżność tytułów przypadkowa?). Elementy scenografii to ruchome zastawki, które w jednolitej formie tworzą mur graniczny, niemożliwy do przejścia i przebrnięcia. Niezwykle sugestywne obrazy, szczególnie obrotowy, czteroelementowy segment z umieszczonymi ludźmi, zamkniętymi i pozbawionymi możliwości ucieczki, wpływa na wyobraźnię. Forma tańca współczesnego, którego Dzierżon jest admiratorką, wymaga dobrych kompetencji klasycznych. Zespół wrocławski przygotowany jest do wykonania bardzo dobrze. Ta dojrzałość i świadomość ruchu, kształtuje ciemny obraz naszej egzystencji. Kreska układu nie jest prosta, ani powielana, w ogóle nie ma form synchronicznych, faktycznie to indywidualne przeżycie osoby-tancerza, zmagania się z nieoczywistą sytuacją życiową.
Owe brzmienia historii osobistych, ludzkich powracają w części trzeciej. Tu głos artystyczny otrzymuje mistrz musicalu i lekkiej muzyki Cole Porter, a także wenezuelski choreograf Javier de Frutos. Jego praca Elsa Canasta przywołuje pewną niesamowitą historię z początków dwudziestego wieku. Jak to tancerze baletów Diagilewa, nie płacąc za hotelowe rachunki, trafili na koktajlowe przyjęcie do amerykańskiego twórcy kompozycji. Z owego spotkania mógł się zrodzić balet, ale rosyjski impresario postawił twarde veto. Ale zamysł pozostał. Powraca do niego w swojej pracy de Furtos. Opowieść niby jest prosta, a nawet podszyta codziennością. Schody, jak zejście w luksusowym hotelu. Tu przewija się, analogicznie jak na ulicy przekrój społeczeństwa. Małe bolączki, miłości i rozstania. A przede wszystkim feria tańca. Analogicznie jak u Dzierżon, rozpoczyna i kończy duet: Daniel Agudo Gallardo z Pablo Martinez Mendez i Sherly Bellard z Łukaszem Ożgą, a środek to zespołowa eksplozja życia. Ale właśnie owe dwójki są symbolem wielkich namiętności. Ociekające seksem, pożądaniem, szczególnie w wykonaniu męskiej pary, stają się wyznacznikiem do ukazania każdej możliwej miłości. Kreska tańca choreografa jest nieoczywista, pełna zindywidualizowania. Podobnie jak we Flight to raczej kompozycja indywidualności a nie zbiorowości. Dodatkowym atutem są piosenki dobrze wykonane na żywo przez Tomasza Rudnickiego. Ten romans ze schodów ma coś z dzisiejszego kolorowego czasopisma, fleszy aparatów śledzących każdy krok celebrytów, którzy chcą ukryć się w tajemnicy miłosnego uniesienia.
Zespołowi baletowemu towarzyszyła grająca na żywo orkiestra Opery Wrocławskiej pod kierunkiem Adama Banaszaka. Nareszcie! Ktoś zrozumiał, że tylko współgranie każdego elementu sztuki buduje pełnowartościowe widowisko. Oby tak było zawsze. Wśród solistów należy podkreślić ową zespołową umiejętność odnalezienia się i współdziałania na rzecz sukcesu! Bo on jest i należy tego pogratulować. Choreografie nie są prostymi pracami, zetknięcie się widzów przyzwyczajonych do klasycznych form Giselle czy Jeziora łabędziego będzie trudne, ale właśnie przekraczanie barier ma sens, gdyż tylko wówczas zrozumiemy i zobaczymy jak wygląda współczesny taniec na świecie.
Małgorzata Dzierżon, konstruując program we Wrocławiu mówiła, że wynikał on z jej osobistych fascynacji. Ale owych mianowników można odszukać więcej. Jest w tych trzech układach bardzo wiele o człowieku – jego uczuciach, oczekiwaniach, aspiracjach. Drugi punkt wspólny – to poszukiwanie eksperymentu i linearności przy jednoczesnym olbrzymim szacunku dla techniki tańca. Zespół wrocławski zaufał swojej szefowej. Obserwując tancerzy widać pojednanie i zrozumienie. Oby rozpoczęta, kilkumiesięczna praca, nie poszła na marne, a kolejne pomysły repertuarowe znalazły akceptację już nowej dyrekcji Opery Wrocławskiej.
Tryptyk baletowy (Flight, Bolero, Elsa Canasta) Somei Satoh/Kathe Whitley, Maurice Ravel, Cole Porter, choreografia: Małgorzata Dzierżon, Meryl Tankard, Javier de Frutos, Opera Wrocławska, premiera: marzec 2023.
[Benjamin Paschalski]
Fot. Bartłomiej Dębicki/FRU Media
1 thought on “MADE IN WROCŁAW – „TRYPTYK BALETOWY” – OPERA WROCŁAWSKA”
You must be logged in to post a comment.
Kupiłam bilet na ten balet w oczekiwaniu na Bolero. Bardzo chciałam zobaczyć ten spektakl baletowy i było to wielkie rozczarowanie. Bolero – to absolutna porażka, najgorszego wykonania niestety nie widziałam. Jeśli nie potrafisz tego dobrze zrobić, postaw na klasykę – to zawsze lepsze niż przeciętna improwizacja. Myślałam, że nie może być gorzej niż balet bez żywej orkiestry (była to „Giselle”!), który już widziałam w Operze Wrocławskiej, ale jednak… niestety to był dramat(((