KRZYSIU, ZAŚPIEWAJ JESZCZE RAZ!

KRZYSIU, ZAŚPIEWAJ JESZCZE RAZ!

Są takie głosy wokalne, które rozpoznamy zawsze, tak samo jak nucimy pewne piosenki, pozostające z nami od lat młodzieńczych. Takimi wokalistami była Violetta Villas, Anna Jantar i na pewno Krzysztof Krawczyk. Specyficzny, niepowtarzalny, łagodny dźwięk będący jak kołysanka, albo błogi aksamit, jest nie do podrobienia i nie do naśladowania. Krzysztof, Krzyś, Krzysiu zawsze pozostanie tym Krawczykiem czy to w Trubadurach czy też w solowej karierze. Dziś już wśród nas nie ma tego polskiego Elvisa Presleya. Pozostały owszem piosenki, które najlepiej brzmią z kasetowego magnetofonu, teledyski, filmy i niezliczone przeboje. Są również różnorodne wieczory wspomnień ze sztampowym opolskim koncertem podczas tegorocznego festiwalu. Inny pomysł, na uhonorowanie niezmordowanego wokalisty, miał Teatr Powszechny w Łodzi. Jeszcze za życia artysty rozpoczął przygotowania do premiery spektaklu jemu dedykowanego. Czas pandemii, wieczne rozstanie z gwiazdorem, odsuwało czas pierwszej prezentacji. Jednak udało się. We wrześniu 2021 na deskach sceny włókienniczego miasta bryluje on – w białym garniturze, czarnej koszuli, wąsie i bujnej fryzurze – Krzysztof Krawczyk. Publiczność mocno klaszcze, czas mija, uśmiechy na twarzach nie gasną, tylko, że jednak coś jest nie tak ze spektaklem Michała Siegoczyńskiego. Jakbyśmy już wszystko widzieli i znali.

Spektakl trwa trzy i pół godziny i to już jest nie lada wyzwanie. Na pewno nie ma w nim siły oraz skupienia jak u Krystiana Lupy i spokojnie można zamknąć go w półtoragodzinnej opowieści. Cały problem polega na tym, że inscenizator chce poruszyć zbyt wiele wątków. Zaburzając chronologię popada we własną pułapkę powtórzeń. Opowieści o życiu prywatnym, rodzinie śląskiej, trzech żonach, czterech małżeństwach i relacjach z synem stają się wtórne i powielane jak zdarta płyta. Oglądając ma się wrażenie i chce się krzyknąć, ale już to wiemy, było, prosimy dalej, a najlepiej piosenkę. Bo owe wypadają najlepiej i są łącznikiem akcji, która nie wiadomo w jakim kierunku zostanie skierowana w danym momencie. Siegoczyński z jednej strony chce pokazać Krawczyka na tle ówczesnego pierwszego garnituru showbiznesu i to krajowego, bo mamy i Annę Jantar, a także bloku wschodniego bo jakże może obyć się bez Ałly Pugaczowej. Jednak jak to mawia się „dobry żart chodzi dwa razy” to ów nadmiar zabija sens widowiska. W trzecim akcie reżyser już chyba nie miał pomysłu na to co pokazać i jakby jeszcze wydłużyć przedstawienie – bo kuriozalnych scen jak ta z „Wieczoru z Wampirem” gdy widzimy seks w samolotowej toalecie jest niestety więcej. Z drugiej strony mamy epos rodzinny od historii babci do zazdrosnej żony Ewy i dziwnej relacji z Krzysiem juniorem. Jednak porwane jak strzępy meldunków narracje nie pozwalają zorientować się co jest prawdą, fikcją teatralną, a co już dodatkiem aktorskim. Widz gubi się w tym zawodowo-familijnym sosie. Brakuje sprawnego narzędzia dramaturgicznego do ułożenia fabuły.

Najważniejsza jest forma spektaklu. A ta jakby już widziana. Po dwudziestu minutach nie ma wątpliwości to klisze z gliwickiego Najmrodzkiego, czyli dawno temu w Gliwicach. Przecieramy oczy – Krawczyk identyczny jak Najmrodzki i nie chodzi o to, że gra ten sam aktor Mariusz Ostrowski, ale zastosowano identyczne chwyty wykonawcze i działań scenicznych. O formie realizacji już nie wspominając. Analogicznie jest samochód, kamera, efekty na ekranie. Wtórne, było. Dla odkrywających pierwszy raz ten typ teatru bardzo atrakcyjne, ale za kolejnym razem pozostaje niesmak i znużenie. Bowiem przewidywalność zastosowanych chwytów teatralnych i filmowych nuży a nie zachwyca. W spektaklu naprawdę frapujący jest tylko akt pierwszy. I na nim można poprzestać. Inicjuje on historię, ale zawiera również wiele rozwiązań, które nie mają sensu być kontynuowane. Najpiękniejszą sceną, jakkolwiek to wybrzmi, pozostanie wypadek samolotowy Anny Jantar. I spotkanie Krawczyka z jej mężem, Jarosławem Kukulskim. To scena pełna bólu i rozpaczy z piosenką To co dał nam świat, będącą epitafium na śmierć wspaniałej wokalistki. W tle łzy i zamyślenie Kukulskiego (Jakub Kotyński). Wielkie i doniosłe, Sentymentalne.

Cały spektakl to show jednego aktora Mariusza Ostrowskiego, który sam przyznaje, że ma w swoim repertuarze recital z piosenkami Krzysztofa Krawczyka. Obsadzenie etatowego artysty Teatru im. Jaracza w Łodzi było do przewidzenia. Doświadczenie z Najmrodzkiego zaprocentowało udaną rolą, ale niestety z użyciem podobnych środków wyrazu. Cały zespół to tło dla zjawiskowości głównego bohatera. Niestety wypada ono blado i przemija niezauważenie. Role są mdłe i powierzchowne. Szkoda, bo właśnie drugi plan powinien stanowić siłę napędową akcji, a wszystko pozostaje na barkach jednego człowieka.

W Łodzi powstał spektakl, który będzie cieszył się wielkim powodzeniem publiczności, gdyż uwielbiamy dramy ludzi znanych i kochanych. Jednak pod powierzchnią cekinu i fajnych piosenek kryje się pustka dramaturgiczna i wtórna realizacja sceniczna. Szkoda, bo chciałoby się dużo więcej jak w piosenkach Krzysztofa Krawczyka, gdzie dla pełnego utworu potrzeba muzyki, tekstu i wykonania. W spektaklu Michała Siegoczyńskiego jest opakowanie, ale wnętrza i ducha brak.

Chciałem być, autor i reżyseria: Michał Siegoczyński, Teatr Powszechny w Łodzi, premiera: wrzesień 2021.

                                                                                           [Benjamin Paschalski]