NIE ODKŁADAJ NA PÓŹNIEJ, TYLKO ŻYJ TU I TERAZ – RECENZJA FILMU „LIVING”
Biurokrację trudno zmienić. Charakteryzuje ją przede wszystkim to, że rozrasta się w szybkim tempie w każdych warunkach. Bez względu na szerokość geograficzną i czasy w zasadzie jej tryby działają bardzo podobnie, rzec można nawet – tak samo. Podobnie jej charakter – jest bezduszna i choć stworzona przez i dla człowieka, tego traci z pola widzenia. Czy biurokrata może mieć serce? Tak, jest to możliwe, ale jedynie wówczas, kiedy umiera… Co robić, kiedy pozostało człowiekowi zaledwie kilka miesięcy życia? Jak wykorzystać czas, kiedy dowiadujemy się, że liczba naszych oddechów i uderzeń serca zostały już policzone? Co załatwić pilnie? Co odłożyć na zawsze, o czym zapomnieć? Czy starać się wykorzystać pozostały czas i zrobić coś, co będzie miało znaczenie, czy to na co nie miało się odwagi, czasu, szkoda było pieniędzy przez całe życie? Czy żyć normalnie, zwykłym, codziennym tempem? Jak powiedzieć o nadchodzącej śmierci najbliższym? W czym szukać sensu naszego życia? Jeśli nie zastanawialiście się nad tym wszystkim – to odpowiedzi na te pytania znajdziemy w najnowszym filmie Living reżysera Olivera Hermanusa.
Obraz ten przenosi nas do Londynu z lat 50. XX w. Miasto podnosi się właśnie z powojennego kryzysu, otrzepując się z opadłego pyłu wojennych zmagań. W pierwszych ujęciach towarzyszymy piątkowej rutynie grupy pracowników z jednego działu urzędu miejskiego, którzy spotykają się na peronie dworca kolejowego i wspólnie podróżują do pracy. Na jednej ze stacji dołącza do nich szef – Pan Williams (Bill Nighy). Wśród tej grupy jest również nowy członek zespołu – Peter Wakeling (Alex Sharp), który dopiero wdraża się, poznaje tajniki pracy w biurze i nie zna jeszcze utartych zwyczajów zgranej ekipy. Jest niezwykle optymistyczny i nie może pohamować swojego entuzjazmu, nawet wówczas, kiedy spotyka swojego zamkniętego i niedostępnego kierownika działu. Przełożony zbudował ogromny dystans, ale i szacunek wobec siebie. Wydaje się bezrefleksyjny i nieczuły na krzywdy przeciętnego człowieka. Nic bardziej mylnego. Pod skorupą przyjętej bezdusznej, urzędowej codzienności kryje się czuły i dobry człowiek, którego praca w biurokracji zmieniła w trybik beznamiętnej machiny.
Pewnego dnia Pan Williams udaje się do lekarza, gdzie otrzymuje złowieszczą diagnozę – to nowotwór, który wyznaczył już kres jego życia. Ten moment jest punktem zwrotnym i wywraca do góry nogami całe życie, w tym jego codzienną rutynę. Od tej pory niezmiennie tkwiący za biurkiem, nie pojawia się w pracy, znika bez uprzedzenia i usprawiedliwienia. Był dotąd uosobieniem perfekcyjnie bezrefleksyjnego, niemal zaprogramowanego na nieokazywanie emocji urzędnika, wykonującego swoje obowiązki zawsze zgodnie z paragrafem i nigdy ponad to, co się od niego oczekuje. Stał się niedoścignionym wzorem dla współpracowników, którzy w oczekiwaniu na awans chcieli być taki jak on – niezawodni i niezłomni. A przecież za każdym wnioskiem, każdą petycją, dokumentem, który trafia do rąk urzędnika są ludzie, ich problemy, plany, które mogą pomóc osobom w potrzebie, zmienić czyjeś życie, poprawić los wspólnot.
Living jest z pewnością popisem gry aktorskiej Billa Nighy. Jego niezwykła, naturalna powściągliwość wspaniale wpisuje się w charakter granej przez niego postaci. Jako ojciec swojego syna (w tej roli Barney Fishwick) nie wie jak, nie umie powiedzieć ani jemu, ani jego żonie (Patsy Ferran) o swojej chorobie. Tę skrywaną tajemnicę powierza lekkoduchowi Sutherlandowi (Tom Burke), z którym oddaje się w wir zabaw i uciech w czasie długich wieczorów sucie zakrapianych trunkami wszelkiego rodzaju. To jednak nie zagłuszy rzeczywistości. Ale pozwala odkryć to, na co nie było dotąd czasu. Pan Williams zwierza się również ze stanu swojego zdrowia najmłodszej, pracownicy swojego działu Margaret (Aimee Lou Wood), której – jak się wydaje – do tej pory nie dostrzegał. Dopiero teraz odkrywa jej ciepło, prostolinijność, urok i piękno w drobnych gestach, w jej zwyczajności i szczerości. Czy to charakter urzędniczej pracy oraz genetyczna bezduszność biurokratycznego savoir-vivre nie pozwalała mu okazać więcej serdeczności, tej młodej osobie, którą polubił mimo różnicy wieku? W tym, jakże trudnym momencie Margaret staje się mu bliższa od najbliższych.
Okropna diagnoza odmienia wszystko. Bo nie tak powinno wyglądać nasze życie. Jak się okazuje nigdy nie jest za późno na zmianę. Przerzucający dotąd papiery i wyćwiczony w odraczaniu spraw ważnych dla ludzi, acz trudnych i niewygodnych dla władz lokalnych, w krytycznym momencie swojego życia nagle kończy z tą regułą i pewnego dnia podejmuje się rozwiązać długo odkładany problem. W tym celu stawia na szali swój autorytet i angażuje się na rzecz rozwiązania jednej ze spychanych na dalszy plan sprawy, niezwykle ważnej dla mieszkańców. Czy to może się udać? Jakże może się nie udać!?! Bowiem, kiedy urzędnik staje się człowiekiem, zdolny jest góry przenosić. A po Panu Williamsie pozostaną nie tylko wspomnienie – przetrwa coś więcej.
Obraz czterdziestoletniego, południowoafrykańskiego reżysera Olivera Hermanusa to wyjątkowo delikatna, wielowymiarowa produkcja, okraszona jeszcze londyńską atmosferą z połowy wieku XX. Ten brytyjski charakter filmu dostrzeżono na festiwalu Camerimage i nagrodzono Brązową Żabą. Poza wyśmianiem charakteru rasowych biurokratów, bezdusznych urzędników oraz pokazaniem jak kształtuje się taka osobowość, w filmie dostrzeżemy jak bliskość końca życia jest w stanie obudzić w ludziach człowieczeństwo. Pojawia się bowiem drażniące pytanie: co sprawia, co jest w nas takiego, co przeszkadza i blokuje naszą wrażliwość oraz uwagę wobec innych na co dzień? To taka przestroga dla skupionych tylko na pracy, codziennej rutynie i paragrafach. To również wiwisekcja procesu „kształtowania” biurokratycznego sznytu, jak i przegląd wszelkich odcieni urzędniczych charakterów. Ale jest to także pochwała dla swoistego „nawrócenia” i „odkupienia win”, do których każdy z nas ma prawo w każdym momencie swojego życia. To ponadto ukłon w stronę młodości, której natura i energia, pozwalają osiągnąć upragniony cel.
Ten film przywołał we mnie wspomnienia innego obrazu, tym razem produkcji izraelskiej, 92 Minuty Pana Bauma (The 92 Minute of Mr. Baum, 1997, Izrael) w reżyserii Assi Dayana, który obejrzałem swego czasu podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego (którego kolejna edycja – w 2023 roku już trzydziesta dziewiąta – zbliża się wielkimi krokami). W nim, Pan Baum otrzymuje przerażającą i paraliżującą diagnozę od swojego lekarza, iż jest tak ciężko chory, że umrze w ciągu najbliższych 92 minut… Co można zrobić w czasie 92 minut tak, by było to ważne, istotne, miało znaczenie? Co można załatwić, co komu powiedzieć, czego się nie powiedziało, bo brakowało czasu lub odwagi?
Niezwykle uniwersalna historia, którą Hermanus nam przedstawia, unikając jednocześnie oceniania, w swojej uniwersalności jest niesamowicie ponadczasowa. Nieważne, kiedy i gdzie się wydarzy, zawsze w obliczu ostateczności następuje refleksja, której nierzadko towarzyszy jakaś odmiana. Warto jednak zastanowić się nad nimi wcześniej niż tylko wówczas, kiedy zegar życia tyka coraz głośniej.
Living, 2022, Wielka Brytania/Japonia/Szwecja, reż. Oliver Hermanus
[Marcel z Kraśnika]
You must be logged in to post a comment.