POD CZARNYM ANIOŁEM – „TOSCA” – OPERA LUBELSKA

POD CZARNYM ANIOŁEM – „TOSCA” – OPERA LUBELSKA

W naszym świecie teatralnym coraz głośniej o Lublinie. Z jednej strony informacje o wewnętrznej sytuacji w dramatycznej scenie im. J. Osterwy kierowanej przez Redbada Klynstrę-Komarnickiego, z drugiej o planach inwestycyjnych rozbudowy placówki. Nie mniej interesujące wieści, nie tak dawno, docierały z Teatru Muzycznego. Kamila Lendzion, dyrektorka placówki, obwieściła światu, że z połączenia trzech instytucji: Centrum Spotkania Kultur, Filharmonii im. H. Wieniawskiego oraz właśnie Muzycznego powstanie jedna – Opera, która posiada błogosławieństwo Marszałka Województwa. Wybuchł skandal, gdyż nikt o niczym nie wiedział. Protesty, listy, żale i finał. Utworzono instytucję pod nazwą Opera Lubelska, ale tylko z przekształcenia placówki kierowanej przez ambitną szefową. Trochę to jak strzelanie z armaty do wróbla. Wielkie aspiracje a mizerny efekt. Ambicje zostały zaspokojone, ale przecież nie idzie o samą nazwę, tylko należy wypełnić program, zamierzenia, cele. Mikroskopijna scena przy Marii Curie-Skłodowskiej absolutnie nie jest adekwatna dla wielkich i spektakularnych widowisk, brak zaplecza, odpowiedniego składu wykonawczego, chóru, tancerzy implikuje masę problemów i finansowych wyzwań. Należy zastanowić się czy w naszym kraju stać nas na kolejną instytucję z dedykowanym repertuarem operowym, a co z programem tańca? Gdyż tradycja mówi o domu dla obu sztuk, a nie tylko wokalnej uczcie? Najdziwniejsze jest to, że dla każdego występu Muzyczny musi dokonywać wynajmu w Centrum Spotkania Kultur dysponującego Salą Operową z techniką i wyposażeniem adekwatnym dla wielkich produkcji. Jestem skrajnym przeciwnikiem unifikacji instytucji w jeden podmiot. W naszym kraju, w przeciwieństwie do Niemiec, owa praktyka się nie sprawdziła. Próby tego typu już były i skończyły się klapą. Za czasów ministra Kazimierza Dejmka połączono pod zarządem Janusza Pietkiewicza oraz szyldem Teatru Narodowego operę, balet i dramat. Wyszło fatalnie. Zero oszczędności, mniej premier i nieustanny konflikt o prymat sztuk. Kamila Lendzion powinna zrozumieć, że ma wielki atut w ręku. Może prowadzić teatru unikatowy w skali kraju – dom operetki. To pole faktycznie niezagospodarowane, a widzów pokaźna liczba. Należy mierzyć siły na zamiary i liczyć się z konsekwencjami podjętych decyzji. Eksperyment z Operą Lubelską chyba już drży w posadach, bowiem kolejna zapowiadana premiera to musical – Jesus Christ Superstar. Zatem o co ten cały ambaras? Pozostanie tajemnicą głównej bohaterki.

We wrześniu 2023 roku przy fanfarach wieszczących pojawienie się Opery Lubelskiej na deskach wynajętej przestrzeni zaprezentowano Toscę Giacomo Pucciniego w reżyserii Tomasza Mana. To utwór chyba najbardziej i najczęściej prezentowany w operowym świecie, samograj utkany ze zjawiskowych arii i przepięknej muzyki wpadającej w ucho, a także miłosna historia, która zwieńczona zostaje śmiercią trójki głównych bohaterów. I właśnie w tym jest jeszcze jedna istotna rzecz – wykonawcy. Musi być to co najmniej trio wyjątkowe, którego głosy będą nieść werystyczną opowieść, dotykać uczuć i wzruszać do łez odbiorców.

Inscenizacja lubelska jest wyobcowana z konkretnego czasu i miejsca. To uniwersalna opowieść, która daje wiele możliwości interpretacyjnych. Symbolika scenografii dyskretnie określa pola gry, ukazując w trzech aktach podobne rozwiązania dekoracyjne. Są nimi trzy plansze fotosów ukazujących kościół, pałac barona Scarpii i miejsce stracenia Mario Cavaradossiego. To dobre rozwiązanie plastyczne, dodatkowo niezmienne – umieszczone po dwóch stronach sceny – są żelazne wrota symbolizujące wejście do kaplicy, przejścia pałacowe i więzienne drzwi. Jednak najważniejszym jest wprowadzenie pantomimicznej postaci Anioła Śmierci (Wojciech Pyszniak), który w dyskretny sposób widoczny jest przez cały ciąg zdarzeń. Niby nieobecny, a cały czas zauważalny. Jego tajemnicza, złowroga postać jest świetną kompozycją dla nadchodzących wydarzeń. Posuwisty, delikatny ruch, niemy świadek tragedii, daje poczucie złowrogości i nieprzewidywalności tego, co nastąpi. To nie opiekun, ale demiurg, który w ostatnich scenach nie osłania piersią rozstrzelanego kochanka, ale zabiera do wiecznej krainy oszukaną, ślepo zakochaną śpiewaczkę Toscę. Ten zabieg inscenizacyjny jest dobrym rozwiązaniem, ale nie ukrywa innych mankamentów realizacyjnych. Przedstawienie jest niesłychanie statyczne, emocje między głównymi adwersarzami gdzieś wyparowały, brak uczuć, pasji. Jedynym elementem namiętności jest przemoc, którą z lubością stosuje Scarpia. Ale opera Pucciniego, choć wpisana w określony kontekst historyczny walki przeciw państwu kościelnemu, to przecież głównie utwór o miłości. Zakochanej parze malarza i artystki operowej, których polityka i wir wielkiego świata, rzuca w świat tragedii i śmierci. Owym demiurgiem jest ten trzeci – prefekt policji, niby ścigający zło i przeciwników politycznych, a tak naprawdę pełen seksualnej pożądliwości i małości człowiek. Owa intryga to dobrze skonstruowany dramat, który potrzebuje jedynie świetnych śpiewaków i sprawnej realizacji z kluczem. Man postawił na uniwersalizm, może i dobrze, ale pogubił się w szczegółach. Nie do zaakceptowania są plastykowe kanki z farbami, które pasują do scenicznego obrazu jak pięść do nosa. W scenie kościelnej, monumentalnego Te Deum nagle pojawia się krucyfiks jakbyśmy nagle zmienili miejsce gry, a jesteśmy w tej samej przestrzeni. Na dodatek wprowadzenie chórzystów z wielkimi krzyżami na szyi sprawia, że bardziej przypominają pustelników aniżeli zakonnice i księży. Tłum dzieci, słabo prowadzonych, zbliża obraz do koncertowej formy, a nie wielkiego, potężnego finału widowiska operowego. Reżyser zapomina, że żelazne drzwi służą konkretnym celom i nie można bezwolnie przez nie wchodzić i wychodzić, gdyż zakrawa to o śmieszność, bowiem burzy się intryga. Najbardziej spektakularne strzały plutonu egzekucyjnego są chybionym efektem, gdyż wyglądają jak noworoczne fajerwerki, czym wzbudzają śmieszność i kpinę. Jednak nie można zarzucić reżyserowi konsekwencji. Mimo wpadek i statycznego wykonania jego opowieść jest logiczna i spójna, a obraz anioła wywiedziony z fasady Zamku św. Anioła, miejsca rozstania i śmierci głównych bohaterów, jest świetnym przewodnikiem po owej tragedii, nienachalnym bohaterem, łącznikiem scen, napędzającą czarną mocą tragicznych zdarzeń.

Opera to przede wszystkim muzyka. I ona nastręcza najwięcej problemów. Największym bohaterem jest nagłośnienie. Bez niego nie mogłaby odbyć się prezentacja. Jednak pogłosy, szmery i różnice we wzmocnieniu głosów solistów są nieznośne dla odbiorcy. Orkiestra pod kierunkiem młodego kapelmistrza Vincenta Kozlovsky’ego brzmiała wyjątkowo głośno, raczej przygrywała solistom niż zniuansowała nuty włoskiego mistrza. Do wykonania głównych partii zaproszono solistów gościnnych. Karina Skrzeszewska obsadzona w partii tytułowej posiada ładny, choć matowy głos. Jej wykonanie, szczególnie arii Vissi d’arte, spotkało się z zasłużonymi oklaskami. Jednak jej partnerzy już nie mogą mówić o sukcesie wykonawczym. Paweł Skałuba jako Cavaradossi wykonywał partię nieczysto, więcej w niej krzyku gawrona niż rzeczywistego śpiewu, markowania nieudanych rejestrów. Trio zamyka Mariusz Godlewski jako baron Scarpia, który swoją demoniczną grą może i urzeka, ale dźwięki zbliżają go do wojskowego drylu, a nie scenicznej roli. Ciekawie i dobrze wypadł jako ścigany Angelotti – Wołodymyr Pańkiw, a także Zakrystianin Patryk Pawlak, który mimo szczupłej figury i znów wielkiego krzyża na szyi, nie wzbudza śmieszności, ale potęgą głosu buduje ciekawy epizod. Ale są i niewypały. Jakub Gąska jako Spoletta pomylił przedstawienia. Wchodzi do roli jako amant, a nie urzędnik organów ścigania, a jego głos jest tak mikry, że ryby chyba dźwięczniej oddychają niż to, co zaprezentował solista. To pomyłka, która ukazuje jasno i wyraźnie, że musical i operetka to nie opera i nie można mylić światów. To dwa różne modele walutowe jak kapitalizm i socjalizm. I aspiracji jednej osoby nie da się urzeczywistnić za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a potrzeba na to czasu, wymiany zespołu, który należy zbudować od nowa. Ale podkreślę jeszcze raz. Jestem temu przeciwny. Bowiem Lublin aspirujący do Europejskiej Stolicy Kultury powinien budować swoją rangę na oryginalności i odmienności, a tym może być wartościowa scena muzyczna – dom dla Lehara, Kalmana czy Abrahama.

Twór Opery Lubelskiej traktuję jako krótkotrwały epizod. Bowiem Tosca, mimo nawet poprawności inscenizacyjnej, ciekawych rozwiązań, ukazała braki zespołu dawnego Muzycznego. Można posilić się na eksperyment, ale marzenia mają to do siebie, że aby się ziściły trzeba dużo pracy, wytrwałości i zrozumienia z czym należy się zmierzyć. Obecnie to tylko mrzonki. A gdzie dalsze pomysły, idee, rozwiązania? Brak. Oby przyszło otrzeźwienie, bo jak na razie pozostaje wróżba finału w skrzydłach czarnego anioła.

Tosca, Giacomo Puccini, reżyseria Tomasz Man, kierownictwo muzyczne Vincent Kozlovsky, Opera Lubelska, premiera: wrzesień 2023.

[Benjamin Paschalski]


Foto. Grzegorz Winnicki Fotografia



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *