OSZUST W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA – „ZŁAP MNIE, JEŚLI POTRAFISZ” – TEATR MUZYCZNY W ŁODZI

OSZUST W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA – „ZŁAP MNIE, JEŚLI POTRAFISZ” – TEATR MUZYCZNY W ŁODZI

Młodsza siostra, a może nawet córka operetki – musical. Sztuka masowa, powszechna, lekka i dająca oddech od codzienności. Żyją nią widzowie na całym globie, a fani odliczają dni do kolejnych nowych produkcji na londyńskim West Endzie czy nowojorskim Broadwayu. Są nieśmiertelne przedstawienia przez lata grane na deskach scen, które odwiedzają kolejne pokolenia publiczności – Król Lew, Nędznicy… Jednak rozwój sztuki to kolejne produkcje. Również w naszym kraju, prawie wszystkie sceny muzyczne, sięgają po oryginalne hity. Kiedyś prym w tym zakresie wiodła warszawska Roma, dziś dołączyły instytucje Poznania, Gdyni, a także Łodzi. I tu właśnie miała miejsce premiera Złap mnie, jeśli potrafisz. Historia znana z filmu, sprzed dwudziestu lat, w reżyserii Stevena Spielberga z Leonardo DiCaprio i Tomem Hanksem, jest kryminalnym, policyjnym pościgiem za młodym, zdolnym, bystrym oszustem. Sukces kinowy spowodował pojawienie się dziesięć lat później wersji muzycznej. Libretto stworzył amerykański dramatopisarz i scenarzysta Terrence McNally, a muzykę skomponował Marc Shaiman. Ten duet miał gwarantować kasowy i frekwencyjny sukces. Jednak, po obejrzeniu polskiej wersji, odczucia są sceptyczne. Bowiem właśnie treść, wzorowana na prawdziwej historii Franka Abagnale, jest niby wierną narracją, ale pozbawioną lekkości. To, co w filmie ma sens – montaż i realizacja są w stanie świetnie skrócić wątki i je opowiedzieć – to w teatrze nie powinno mieć miejsca. Musical to zlepek scenek z różnych stron Ameryki, które mają ułożyć się w detektywistyczną, misterną pracę, rywalizację między uciekającym a ściganym. Ale niestety tak nie jest. Wychodzi, z założeń twórców, niestety błaha i nijaka historyjka, bez dobrej dramaturgii, przeszyta monotonną muzyką. Właśnie fatalny tekst, w niezłym tłumaczeniu Daniela Wyszogrodzkiego, z nieciekawą, jednorodną muzyką, która zupełnie nie wpada w ucho, a wychodząc nie da się zanucić ani jednego utworu, powoduje, że to produkcja niesłychanie chybiona. Co gorsza jest ona przeszyta w nadmiarze sekwencjami mówionymi, które zabijają lekkość musicalu. Na dodatek należy pamiętać: teatr muzyczny to nie dramatyczny. Gdy zaczyna się dialogowanie to uszy bolą, bowiem jest nijak, pusto i trywialnie. Pierwsza porażka to w ogóle wybór tytułu. Co powodowało dyrekcją sceny, że po niego sięgnięto? Ale nie lepiej jest z realizacją widowiska.

Jakub Szydłowski, reżyser, stara się, aby było atrakcyjnie i różnorodnie. Ale niestety sił starcza na zaledwie kilka fragmentów, bowiem wszystkie pozostałe są wtórne względem siebie. Można przewidzieć – a teraz będzie sekwencja grupowa, teraz ściemnianie, a teraz solo na proscenium. Najgorsze są muzyczne pauzy na zmianę dekoracji. W teatrze dwadzieścia sekund ciemności to istna godzina cierpienia widzów. A tych niewykorzystanych luk jest sporo w trakcie przedstawienia. Inscenizator chce, aby było śmiesznie. No cóż ale w kółko popełnia błędy. Wybranka Franka – Brenda Strong siorbie, gdy pije kawę – naprawdę panna z dobrego domu z południowych stanów Ameryki tak się zachowa w latach sześćdziesiątych XX wieku? Jej tatuś klepie mamusię po pośladkach. No szczyt poziomu klasy wyższej. Kuriozum kompletnym jest mówienie z francuskim akcentem matki głównego bohatera. No przecież to bezsens –dlaczego pozostali bohaterowie nie mówią z angielskim zaśpiewem? Tych lapsusów inscenizacyjnych jest więcej. Scenografia to istna stajnia Augiasza. Tło stanowią schody i tylna zastawka, ale na proscenium mamy mieszankę stylów – to, co odnaleziono w magazynach teatru. Jest przerażająco źle. Przecież, jeżeli osadzono spektakl w realiach amerykańskich, konkretnego czasu, to należało zadbać o szczegóły. Biurko policyjne nie może być rodem z gabinetu KGB, a telewizor z radzieckich zasobów marki Junost. Zbędne są animacje, które trywializują opowieść, a widz już nie wie, co ma oglądać: czy to co na scenie, czy po jej bokach. Kuriozum, że kartki z kalendarza spadają jak jesienne liście, a zaledwie mijają dwie minuty dialogu. Należało się zdecydować czemu mają służyć projekcje, gdyż w chwili obecnej to „kwiatek do kożucha”. Reżyser zadbał o poszczególne sceny, ale niestety zabrakło dobrego kleju, aby całość spiąć w zwięzłe i klarowne widowisko. Spójność w teatrze tworzy spektakl, a my tymczasem mamy sceny rodzajowe musicalu niczym przeboje festiwalu w Opolu.

Historia Franka Abagnale jest ciekawa i wręcz niesamowita. Oszustwo to jego drugie imię, które buduje jego życie. Podrabianie czeków, charyzma, wdzięk, ogłada kształtują młodego człowieka. Wykorzystanie tego, co atrakcyjne w ówczesnym czasie – munduru pilota linii lotniczej, zbudowało bohatera goniącego do kolejnego przestępstwa w aksamitnych rękawiczkach. Ścigający to Carl Hanratty, niezłomny detektyw jak jego świetni poprzednicy – Hercules Poirot czy Sherlock Holmes. Mimo, że zbrodnia zawsze winna zostać ukarana, to obu połączy na końcu wspólna praca i przyjaźń na wieki. Czy Frank to postać spełniona? Nie do końca, bowiem trudno zrozumieć, co było jego szczęściem? Zysk, pogoń za pieniądzem, a może chęć rodzinnego dobrodziejstwa, którego nigdy nie zaznał. Bowiem relacje rodzinne to też istotny wątek musicalu. I tu można wskazać kolejny mankament – autorzy gubią się w rozpoczętych wątkach, jest ich zbyt wiele, aby je opowiedzieć. I rodzi się pytanie czemu to ma służyć? Klarowna opowieść o jednym człowieku, ucieczce przed służbami ścigania, uczucie do wybranki to i tak bardzo dużo. Twórcy natomiast nie szczędzą widzom każdego szczegółu, niuansu, spojrzenia. A niektóre fragmenty absolutnie nic nie wnoszą do jakości przedstawienia.

Wykonanie też pozostawia wiele do życzenia. Główne role są poprawne. Szczególnie główni protagoniści są niezwykle ciekawi. Frank Abagnale Junior w wykonaniu Macieja Marcina Tomaszewskiego, jest czarujący, z dopiętym uśmiechem na twarzy. Wierzymy mu od pierwszej chwili pojawienia na scenie. Świetnie śpiewa i tańczy. Żyje dla przedstawienia. Choć to jeszcze student warszawskiej Akademii Teatralnej, to posiada doświadczenie sceniczne od dziecka, bowiem grał Gavroche w Nędznikach w stołecznej Romie. Carl Hanratty Jarosława Oberbeka jest niby safandułowaty, ale wokalnie niesamowity, zbliżony głosem do Andrzeja Zuchy. Trio, wartych zauważenia, zamyka Brenda Strong w wykonaniu Joanny Gorzały. Jej mocny, emocjonalny głos, szczególnie w piosence z końca przedstawienia brzmiał czysto, przejmująco i zjawiskowo. Pozostałe postaci, w liczbie niezliczonej, to tło, muśnięcia, które można ocenić poprawnie. Tancerze sprostali zadaniom, ale choreografia autorstwa Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki, jest prosta i nieskomplikowana, co gorsza również przewidywalna jakby już znana z innych prac tegoż duetu. Orkiestra pod kierunkiem Jakuba Lubowicza grała głośno, czasem nawet za donośnie, ale trudno mówić o jakości dźwięków, gdy są one monotonne, zabite klawiszowymi instrumentami.

Na tym kończy się wyprawa do amerykańskiej Łodzi. No niestety raczej emigrować nie będę. Broadwayu drugiego tam nie będzie. Niestety, po Pretty Woman, to odcinanie podobnych kuponów realizacyjnych. Będąc dyrektorem artystycznym i reżyserem czas pomyśleć nad zmianą koncepcji i formy artystycznej. Publiczność nadal klaszcze, ale prosimy o więcej pomysłów i oryginalnych rozwiązań, bo księżyc nie zawsze będzie świecił szczęśliwym blaskiem.

Złap mnie, jeśli potrafisz (Catch Me If You Can), Terrence McNally, Marc Shaiman, reżyseria Jakub Szydłowski, kierownictwo muzyczne Jakub Lubowicz, Teatr Muzyczny w Łodzi, premiera: marzec 2023.

 [Benjamin Paschalski]


Foto: Justyna Tomczak Fotografia i Reklama



1 thought on “OSZUST W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA – „ZŁAP MNIE, JEŚLI POTRAFISZ” – TEATR MUZYCZNY W ŁODZI”

  • A szkoda, bo ja akurat myślę że tytuł potrzebuje rozegrania się. Nie wiem czemu TM w Łodzi ma świra na punkcie projekcji. Były w Les Miserables (tam to dopiero żart) były też w Miss Sajgon i są tutaj, a ja po pierwszych kilku scenach przestałam na nie zupełnie zwracać uwagi. Szkoda, bo może to by ułatwiło umiejscowienie historii w czasie.
    Zupełnie nie zgodzę się co do tego, że żaden numer nie zapada w pamieć, bo akurat otwierający song sprawił że wychodziłam z widowni podśpiewując sobie „Będzie jak w telewizorze”. Nie znam materiału oryginalnego, więc nie wypowiem się co do tłumaczenia konkretnie ale brakowało mi trochę odniesień kulturalnych jqkoś pozwalających łatwiej umiejscowić to gdzie jesteśmy w czasie. Song z drugiego aktu o tym, że rodzina Strongów jest silna trochę ma zmarnowany potencjał.
    A co do głównych ról to duet Maciek + Jarek radzi sobie świetnie. Dla mnie zmarnowano potencjał reszty ról, bo Frank Sr. (Paweł Erdman) był bardzo mało wiarygodny jako ktoś kogo podziwia syn i ktoś, kto w każdej sytuacji znajdzie sztuczkę i dalej będzie grał w tę grę. Akcent Emilii Klimczak (matki) był wręcz żenująco sztuczny, a rola Asi Gorzały oprócz tego że ona ma boski wokal była absolutnie płaska. O Brendzie nie można powiedzieć nic, oprócz tego że jest przestraszona.
    Ze zmianami dekoracji też się zgadzam, bo chwilami siedziałam patrząc na techników i czas się dłużył.
    Tak się tylko zastanawiam czy gabinet Hanraty’ego + telewizor nie miały być winkiem to polskiej publiczności, która pamięta 07 Zgłoś Sie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *