Istnieją bohaterowie nieśmiertelni. Ikony. Nigdy ich nie zapomnimy. Do nich należy Freddie Mercury. Nie tak dawno na polskich ekranach mogliśmy oglądać film Bohemian Rhapsody o nieżyjącej już legendarnej gwieździe pop. Tym razem luźno potraktowana jego biografia stała się kanwą premiery w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie.
W spektaklu autorstwa Marii Spiss i w reżyserii Piotra Siekluckiego Freddiech jest trzech. Młody nastolatek u progu kariery, macho z wąsem i koszulce na ramiączka oraz śmiertelnie chory, umierający, a nawet już zza światów mówiący do nas duch. Historie się przenikają i uzupełniają. Kanwą są przeboje muzyczne, to one budują rytm i dramaturgię widowiska. Jeżeli porównywać przedstawienie z filmem, to nasuwają się podstawowe różnice. Wersja filmowa odwoływała się w głównej mierze do kariery i aktywności artystycznej. Twórcy teatralni skupiają się na życiu prywatnym. Skomplikowanych relacjach z rodzicami i najbliższymi. Freddie to samotnik, który zmaga się z tym co najtrudniejsze – życiem i śmiertelną chorobą. Sceny spektaklu są szybkie i dobrze zmontowane. Pomaga w tym muzyka, będąca tłem dla poszczególnych sekwencji – teledysków z oryginalnym podkładem Mercurego. Długo się zastanawiałem czy to zabieg słuszny, że utwory nie są wykonywane na żywo. Jednak dzięki playbackowi możemy obcować z oryginałem, a nie próbami interpretacji niedoścignionych wykonań mistrza. Twórcy wprowadzają do scenariusza również inne postaci show biznesu. Pojawia się Elton John – zazdrośnik i megaloman, który tylko kocha siebie. Michael Jackson opowiada o nieudanych próbach współpracy, a Montserrat Caballe, wielka gwiazda opery, niczym matka wspiera Freddiego w ostatnich występach scenicznych. I trzeba przyznać, że pojawienie się owych bohaterów jest najciekawszym elementem przedstawienia. Dyskurs, analiza postaw i relacji daje świetny ogląd świata rozrywki. Egoistycznie zapatrzonych w siebie, żądnych sukcesu ludzi sławy. Na tym tle główny bohater wypada jak zagubiony chłopiec, wieczny idealista, orędownik jednego – pracy, ale również i sukcesu, pozostania legendą. Jednak miało to swoją wymierną cenę – samotność, ból i nawet cierpienie.
Mimo wielu pozytywów i dobrych chęci spektakl naszpikowany jest potknięciami i niezrozumiałymi fragmentami. Dlaczego główni bohaterowie w jednej ze scen mówią po angielsku, a tłumaczenie jest wyświetlane? To zabieg całkowicie chybiony. Nic nie wnosi do dramaturgii przedstawienia, staje się dziwną pozą oryginalności. W scenie orgii, która chyba miała być szokująca dla odbiorcy, aktorzy pozostają w bieliźnie. Ośmiesza to zamysł, gdyż pozostawia rozwiązania inscenizacyjne w pół drogi. Freddie Mercury przedstawiany jako pozbawiony ograniczeń nihilista nagle wstydzi się nagości – to jednak trochę dziwne. Można mnożyć zarzuty, jednak one nie zmieniają faktu, że spektakl ogląda się jak niezły klip muzyczny, w którym przeplata się uśmiech z nostalgią i rozpaczą.
Trzech Freddiech Mercurych to Omar Karabulut, Paweł Dobek i Michał Karczewski. Każdy inny, z własną historią i wspomnieniami, który mógłby być bohaterem autonomicznej opowieści. Wspólnie tworzą osobliwe trio własnego życia. Świetnie ta symbioza została pokazana w początkowych fragmentach przedstawienia, gdy z wykorzystaniem latarek wykonują jeden z utworów muzycznych swojego bohatera.
Spektakl pełen ruchu, muzyki i ludzkiej refleksji będzie cieszył się zapewne wielkim powodzeniem publiczności. Jednak pozostaje po nim niedosyt. Bowiem jest to widowisko kompromisów. Opowiadać o Freddiem Mercurym warto bez ograniczeń i hamulców, tak jak żył lider zespołu Queen. Artystyczne ograniczenia działają na niekorzyść sztuki, a te niestety występują w gnieźnieńskiej produkcji. Szkoda, bo przecież jak śpiewał bohater: „The show must go on”.
Królowa. Freddie – jestem legendą, Maria Spiss, reżyseria: Piotr Sieklucki, Teatr im. A. Fredry w Gnieźnie, premiera: październik 2019.
Benjamin Paschalski
You must be logged in to post a comment.